Poranki. To ten moment kiedy wyjątkowo głośno słyszę chichot Wszechświata. Prawie wizualizuję jak zwija się w pół płacząc ze śmiechu.
Wczorajsze objuczenie w drodze do samochodu, eleganckie ciuchy na imprezę, które powypadały z rąk przy próbie zrobienia zdjęcia. Na świeży śnieg poupadały. Łaskawy to przecież chichot. Po to, żeby jak już pozbierasz wszystko wokół zanurzyć cię prosto w wiatr co się zerwał, żeby jeszcze dowalić kolejną porcją śniegu…
Dzisiejszy poranek. Dziwniejszy jeszcze. Z sąsiadką, co uporczywie dzwoni do drzwi, po to żeby powiedzieć, że są otwarte. I że się zaniepokoiła. Gdy prawie zaczynasz się rozglądać, szukając źródła śmiechu jak w sitcomie, bo ci się przypomina historia takiej jednej Bliskiej, co to ją obudziła jej sąsiadka stojąc nad łóżkiem, a koty już wyruszyły w rejs po blokowym korytarzu… Do tego akumulator. Radośnie dołączył o poranku do listy sprzętów, do wymiany w tym m-cu. Tuż po lodówce, na którą jeszcze czekasz, pralce, co już stoi i działa i odkurzaczu.
Że idzie nowe? To komunikat, który próbuje się przedrzeć przez /oby wciąż/ przyjazny rechot ?