I jakoś Ci tak pomiędzy. Że nie do końca czujesz jaki to czas. Ciało zatrzymuje na sobie. Objawowo. Katarem. Rozbiciem. Różnymi takimi, na które łóżko i sen. Zakopujesz się więc. Chowając się przed myślami pod ciepłą kołdrą i kocem. To zakopanie pomaga, by poczuć tęsknotę, za ludźmi, za lasem, zapachem jesieni. Za sobą w ruchu. Zaczytaniu. Zamyśleniu nad światem, nie emocjami. I jakaś Cię dopada Nostalgia teraźniejszości. /i wracasz do Jorge Luis Borges/. Jak bumerang. Przez chwilę po drodze Ci z poezją.
970
Słowa wylewają się z głowy. Od wczoraj. Wykrzykiwane na schodach kamienicy, bo jak tu skończyć rozmowę.. Wymieniane dużo ciszej w parku. Nagrywane w rytm życzeń, bo czyjeś urodziny… Wycelowane w kogoś znajomego, kto przejeżdża na rowerze obok… Uzupełniają obraz wstukiwane pod zdjęciem na instagramie. Wyrywają się. Żywa ilustracja emocji skrząca się kolorem. Fala dźwiękowa. Temperatura rozgrzewa lub chłodzi. Atmosferę. Zmysłowo. Dotyk . Zapach. Smak. Dźwięk staje się tylko tłem. Przez chwilę. Po to by wybrzmieć szeptem.
969
Tak bardzo już czekałam na ten konkretny las. Na weekend z ludźmi, przy których splot napięć w środku, niezależnie od tego jak bardzo się rozrósł zmienia się powoli w ciepłą, miękką kuleczkę. Taką , że nic tylko HYGGE. Niby ta sama przestrzeń. A tym razem z kawałkiem wody obok. Do której udało się dotrzeć po latach zauważania, że gdzieś tam jest. Niby ta sama przestrzeń, a jednak tym razem czyjś głos przedpremierowo dzielił się muzyką pełną emocji, a Marilyn Monroe wyskoczyła z rzutnika. Bycie w tu i teraz. Gdzieś pomiędzy łykiem kawy, chwilą w hamaku i śmiechem. Z chwilą napięcia gdzieś pod koniec, na której po przeanalizowaniu nie chcesz już się skupiać i pamiętać. Słońce i deszcz. Tak bardzo.
968
Kryzysy. Że też one się anegdotycznie wręcz zbiegają z retrogradacją Merkurego. Zmęczenie w ciele. Tak, że własciwie nie wiesz już do końca czy puszczają emocje pomiędzy kontrolami lekarskowszelakimi. I co to za stan właściwie, że najchętniej to leżeć, spać i żeby jeszcze ktoś przytulał. No i żeby się nic już nie psuło, nie zalewało. A sprawy urzędowe pozałatwiały się same.
Takie tam. Marudzenie.
967
Wieczór w kinie z przyjaciółmi /The Old Oak / / spotify tuż po wejściu do domu jak narkotyk / prawie wyczuwasz, że muzyka porusza powietrzem wokół / Tobą porusza / drgania, drżenia, rozdrażnienia / północ spędzasz z zupą pomidorową i liścmi kafiru / nie pamiętasz już czemu nie wyciągałaś ich z szuflady tak długo …
emocje rozlokowują się wygodnie w kubkach smakowych / na języku …czujesz ?
966
Dziwna to rzecz czas. Rozciąga się do granic po to by przyśpieszyć i kurczyć się gwałtownie. Pulsując w rytm spotkań, oddechów, dotyków… Tyle tych ostatnich. W Kaliszu. Świadomość ciała. Tak istotna. Zazdrości nieco, w kierunku tych, którzy pracują tańcząc i panują nad nim /ciałem/ znakomicie. Bliskość. Z ludźmi wokół. Poznawanie. Się. I inne /roz/poznawanie. Po dwóch latach. Nielinearność czasu. Gdy masz poczucie, że nie znając się znasz kogoś przecież doskonale. Naturalność. Bycie. Obok. Tyle ciepła. Rozkołysanie. Kot, który pozwala się głaskać – nie Tobie. Telefon po spotkaniu w Galerii. Roślinność na hałdzie jak ta w Berlinie. Pusty Park Śląski nocą. Rolki. Emocje. Próbujesz pomieścić i poukładać je w sobie. Układasz słowa. Powoli.
965
Senność. Zadziwienie. Tym, że można nie spać aż tak. Gdy oczy zamykają się same wsłuchujesz się w to, co mówi ktoś kilkaset kilometrów dalej. Albo w to, czego nie mówi akurat.
Tęsknota.
964
Muzyka potęguje emocje. Rezonuje. Drżenie do drżenia. Słowo do słowa. Śnienie do śnienia. Czas bardziej nielineralny niż zwykle wyprawia coś dziwnego. Z /po/czuciem tego ile to trwa. I ile może potrwać. Ciekawość. Tym razem to ona pomaga. Nie spanikować.
963
Wdzięczność. Siedzisz w aucie i pozwalasz otulić się dźwiękom. Temperatura na zewnątrz spada do tej, którą lubisz najbardziej, niebo zasnuwają chmury. Balkon otwarty na oścież bo burza i deszcz . Muzyka wokół. Ciepło w okolicach serca. Kąpiel. Bilety do kina. Przepływy. Płyniesz więc. Pełnia księżyca i energia od której “tańczysz na wulkanie”. Tracisz czujność. Na tyle, żeby poczuć. Wszystko co się wydarza / albo nigdy nie wydarzy. Skrzyżowania dróg. Pstryczki w nos od Wszechświata, który wie o Tobie więcej niż Ty sama. Chcesz. Nie chcesz. Uciec. Wycofać się ze słów. Nie prostować niczego. Wcisnąć niepokój głęboko pod zachwyt kolorem nieba za oknem.
961
Ulga. I senność. To właśnie czuję siedząc z kotem przytulonym do ręki i pijąc w piątkowy wieczór ciepłą wodę z kawałkami mandarynek. Tydzień pełen rozmów. Z nieznajomymi. Załatwianie spraw urzędowych. Emocje. Rozciągnięte na skali po maksimum. Pierwsze razy. Niekoniecznie te dobre. Gdy ktoś nagle zmienia pas na ten, na którym jesteś ty. Inne pierwsze. Wzruszenie, bo posadziłaś drzewo. Promienie słońca na czubku ledwo wyrastającym z ziemi. Ludzie, których filozofii życia nie rozumiesz. I wolisz omijać. Decyzje. Jak lekcje od życia. Zmęczenie. A przecież czujesz energię w opuszkach palców i ciepło wewnątrz dłoni. Tak wyraźnie, że prawie dostrzegasz jaki ma kolor i kształt. Intuicja. Myśli o tym co się wydarzy przed tym co się wydarzyło. Jakby ich więcej. Znów. I coraz trudniej odwrócić się i udawać, że ich nie ma.
Już nie chcesz się odwracać.