956

Weekend w Londynie. Niebo o świcie z pokładu samolotu. Pierwsze promienie słońca odbijające się różem w chmurach jak wata cukrowa, a tuż nad nimi pełnia księżca. (Roz)poznawanie i oswajanie nowych przestrzeni. Pierwsze razy. Czyjaś gościnność od Jamajki po barraquito. Inna kawa: Colicci, kubki z napisem: the important things. Spacery wzdłuż Tamizy i mosty. Wydeptywanie ścieżek. Tunele. Ten stan, gdy chcesz zapamiętać jak najwięcej. Kontrasty, jak z Gotham City. Mosty, minitargi, Borough market, ostrygi do skosztowania następnym razem. Marmite z serem na przypieczonym toście. Tate museum. Widok ze Sky Garden. Oczywistości. Jak okolice Westwinster Abbey. Chemiczny smak napoju z tesco w ustach. Wiewiórki w Hyde Parku jak szczury w Paryżu. Kwitnące drzewa. Historie. Miejsca pełne nie Twoich wspomnień, które sprawiają, że od razu są ci bliższe. Wdzięczność. Za czyjeś: że do Londynu pasujesz idealnie. Za zaopiekowanie. I bycie prawie jak u siebie, chociaż tuż obok ma dom Justin Bieber. Jedzenie na mieście. Chińska dzielnica. Domowy pistacjowy sernik rozpływający się w ustach. (Z)łapanie balansu. Głęboko w środku, pomimo tłoku i hałasu. Rytm. Tętno. Życie. Twoje własne. Spokój. Tłumy w Soho.Spacer z Canary Wharf do Greenwich. Otwartość. Szczęście.